Strona główna BU Strona główna UMK Szukaj na stronach BU English version
Stefania KOSSOWSKA

AKWARELA


Galeria Romanowiczów to nie tylko ściany wystawowe na Wyspie Św. Ludwika, wypełnione dziełami sztuki. To także ta książka, trwalsza niż mury, w której zamknięte jest ich życie z wszystkimi trudnościami i osiągnięciami.

Obrazy w tej książce, ważne i piękne, pokazują co trzeba i z trudem szukam wśród nich kącika na moją skromną akwarelę z paroma kwiatkami, których zadaniem jest tylko przekazać ciepło naszej przyjaźni.

Znamy się długo, ale jak to w prawdziwych przyjaźniach bywa, ich początek nie trzyma się dat, wydaje się, że były zawsze. Nie pamiętam kiedy to się stało. Myślę, że w Paryżu, gdy po wojnie zaczęliśmy jeździć z Adamem co roku za granicę, co dla nas, którzy mieszkając w Londynie, permanentnie byliśmy "za granicą", oznaczało kontynent. Paryż był wtedy przystankiem dwukrotnie, tam i z powrotem, gdy jechaliśmy i wracali z dalszych stron Francji, z Italii, z Hiszpanii, z Grecji. Te podróże były naszą prywatną "emigracją" z "polszczyzny" w Anglii, w której żyliśmy przez cały rok. Nie był to więc w Paryżu czas spotkań z rodakami, tylko muzea, wystawy, teatry, a jeśli zdarzały się czasem to tylko przypadkiem, gdy z kimś ze znajomych wpadaliśmy na siebie na ubitych szlakach. Galerie Lambert należała do naszej artystycznej trasy, więc pewno tam spotkaliśmy się pierwszy raz z Romanowiczami i chyba przez niezapomnianą Irenę Paczkowską, która pracowała w Galerie.

Trafiliśmy na jakiś jeden czy drugi wernisaż, migają mi w pamięci ich goście: Andrzejewski z kraju, nadrabiający wyniosłością swą niepewność w emigracyjnym towarzystwie, spontaniczny Kazio Wierzyński ze Stanów, chwytający znajomych w objęcia, czarująca, rozwichrzona Rena Jeleńska i jej piękny syn Kocik (jeszcze wtedy nie taki wielki Kot jak później). Zabawiło mnie i pewnie dlatego zapamiętałam, gdy ktoś patrząc na niego szepnął mi do ucha: "Mały Lord".

Ale wciąż nie widzę dobrze Zosi ani Kazika. Nagle zjawiają się w Londynie, coraz bardziej bliscy przez wspólnych przyjaciół, którzy znają ich życie, dla nas przedpotopowe.

Więc przez "Kajtków", Wandę Zaklikę i Marysię Bielicką, pokazuje się nam kilkunastoletnia, pisząca wiersze Zosia Górska, razem z nimi w obozie w Ravensbrück; Kazik wskakuje w swoje miejsce wśród londyńskich wiarusów spod Monte Cassino; o pierwszym spotkaniu z Zosią w "andersowskim" Rzymie czule i dowcipnie opowiada jej dożywotni wielbiciel, rudowłosy, rozpłomieniony Jasiek Bielatowicz. I wraca pamięć sprzed paru lat, gdy stary profesor Stanisław Stroński ze wzruszeniem wspominał młodziutką romanistkę, spotkaną na wspólnych trubadurskich szlakach w Prowansji. Coraz więcej o nich wiemy, już wiele radości i smutków jest wspólnych, coraz niecierpliwsze staje się czekanie na nową powieść Zosi, na list z rue Debelleyme.

Teraz bywają już rozmyślne, pozalondyńskie spotkania, nawet nie zawsze w Paryżu. Patrzę na fotografię, jak pijemy coś w prowansalskiej oberży, niedaleko gościnnego domu Romanowiczów, przemyślnie, nowocześnie przerobionego z kamiennej chłopskiej chaty. Wreszcie Jours pieczętuje naszą przyjaźń.

Jedziemy po burgundzkiej "Route du vin" jak po karcie win: Mersault, Nuits St. Georges, Chambolle Musigny ("le vin des amoureux" pouczają nas przy "degustation"), Gevrais Chambertin...

I już jak Żurkowo, jak Tymon Terlecki przezwał gniazdo Romanowiczów, już rodzinne, bo i wnuki się w nim chowały i dorastają w nich, przylatując zza morza.

Stary, wielki dom, grube mury, ogień w ogromnym kominie, obrazy - prywatna galeria, spowinowacona z Galerie Lambert - płytkie kamienne schody, wyślizgane przez pokolenia, na stole czerwone płatki maków, opadające z bukietu, zbyt piękne, by je wyrzucić, kolorowy naszyjnik z misterną niedbałością ułożony na szerokim parapecie okna, książki. I ogród, w którym każde drzewo, każdy kwiat jest osobiście znany gospodarzom.

W wiosce Romanowicze są u siebie, wielka sąsiedzka rodzina, wszyscy wszystko wiedzą o sobie, razem im dzieci rosną, razem im starzy umierają, nawet cmentarz trochę swojski, bo spoczywa tam Rena, matka Kota Jeleńskiego. Niedaleko kafejka, gdzie Zosia się chowa, by pisać nową powieść, i wystarczy wsiąść w samochód, by za chwilę znaleźć się w sercu La Douce France.

Byliśmy tam w 1977 roku i z radością myślę w tę rocznicę, że każdy rok z tych dwudziestu lat potwierdził naszą starą przyjaźń.

Londyn, maj 1997 roku.


Rozdział książki: Libella. Galerie Lambert. Szkice i wspomnienia, oprac. i red. M. A. Supruniuk. Toruń 1997. (Archiwum Emigracji t. 3)

Strona główna

Uwagi i komentarze prosimy kierować:www@bu.uni.torun.pl      Redakcja       Godziny otwarcia
Data ostatniej modyfikacji: 2003-02-28 10:38       http://www.bu.umk.pl/Archiwum_Emigracji/Libel.htm